strony

sobota, 31 maja 2014

Zapiekanka z bakłażanów, kaszy jaglanej i soczewicy.

Chodziłam w tym roku na fakultet "kuchnie różnych narodów z uwzględnieniem lokalnych tradycji i obyczajów". Za 1 ECTS przez 3 dni uczyliśmy się o kawach, herbatach, winach, polskich produktach regionalnych i kuchniach świata. I tam usłyszałam o greckim daniu, zwanym musaką. Trochę jak włoska lasagna, ale zamiast makaronu- plastry bakłażana. Brzmiało pysznie, więc postanowiłam ten pomysł wykorzystać i zrobić wegetariańską zapiekankę, w której kasza jaglana i zielona soczewica stanowią pyszne zastępstwo dla mielonego mięsa. 


czwartek, 29 maja 2014

Drożdżówki z truskawkami (bez jaj).


Sowa często przynosi dla mnie drożdżówki ze śliwką albo z kruszonką na drugie śniadanie. Zawsze bardzo mi miło, gdy widzę czekającą na mnie w kuchni papierową torbę z Zagrodniczej czy od Kurasiaka. Ale nawet najlepsze sklepowe nie dorównują tym domowym. Dzisiaj drożdżówki z truskawkami i pyszną, cynamonową kruszonką. Skorzystałam z wegańskiego przepisu, żeby nie dodawać jaj (bo po prostu nie miałam) ale użyłam masła i mleka krowiego. Oryginał tutaj.



wtorek, 27 maja 2014

O warzywach, owocach i kwiatach (z targowiska) + niezłe ziółka na balkonie



Rynek z warzywami, owocami i kwiatami to miejsce, gdzie tracę rozum. Kiedyś przynajmniej raz w tygodniu chodziłam z Mamą w charakterze pomocnika na rynek "na Nowickiego" (ulicy dawno zmieniono nazwę, a o rynku mówi się tak do dziś). Była to dla mnie ogromna atrakcja i zawsze obiecywałam sobie, że na studiach będę kontynuować ten zwyczaj. W Poznaniu targowisk jest pod dostatkiem: Rynek Łazarski i Jeżycki to moje dwa ulubione.

niedziela, 25 maja 2014

Tarta różana z jabłkami i rabarbarem (dla Mamy).


Nie umiem się ustosunkować do róż.
Takie czerwone z kwiaciarni, przyozdobione wstążkami, zdecydowanie do mnie nie przemawiają. Ale już gdy rosną w ogrodzie czy w parku- zachwycają. Dzikie róże kwitnące wzdłuż półwyspu helskiego to chyba jeden z piękniejszych widoków w Polsce. Zresztą są równie piękne gdy wydają wielkie, czerwone owoce. Moje ulubione to chyba jednak takie małe różyczki, najlepiej, gdy między kwiatami widać jeszcze pąki.

Dla antycznych Greków róża była symbolem Afrodyty, bogini miłości. Jako reprezentacja szczęścia i miłości przeniknęła do naszej kultury, pozostawiając po sobie zwrot "mieć życie usłane różami", la vie en rose, czyli życie beztroskie. Dodatkowo chyba każdy kolor róży ma przypisane znaczenie, jednak takie rzeczy w ogóle mnie nie interesują; skoro jakiś kwiat mi się podoba, nie będę przecież zaprzątać sobie głowy, że to np. symbol zazdrości czy fałszu. 
Smak przetworów różanych bardzo mi pasuje. Ale już zapach kosmetyków i perfum trochę mnie drażni. Tak to już jest z tymi różami; trudno mi jednoznacznie powiedzieć, czy je lubię, czy nie.

czwartek, 22 maja 2014

Razowe bułeczki (błyskawiczne).

Nic mi w życiu tak nie wychodzi, jak drożdżowe wypieki.
Taka deklaracja być może zakrawa o megalomanię, ale z drugiej strony: szczerze kocham domowe pieczywo i słodkie drożdżówki, więc najwyraźniej jest to miłość odwzajemniona. Piekłam już różne bułeczki, rogaliki, kajzery, chałkę, ale nigdy wcześniej nie brałam się za bułki z mąką razową.






środa, 21 maja 2014

Zupa botwinka.


Nie lubię określenia "zupa botwinkowa". Prawdę mówiąc nigdy w domu go nie słyszałam, natomiast w internecie pojawia się wielokrotnie. Moja zupa to zupa botwinka. Do niedawna myślałam, że z botwinki można zrobić tylko 2 rzeczy: zupę na ciepło albo chłodnik. A jest przecież mnóstwo możliwości! Chciałabym wypróbować więcej przepisów, póki sezon trwa.  Być może pojawią się na blogu wegańskie gołąbki i pesto z botwinki.


Zaskakujące, że to dopiero pierwsza zupa tutaj. Uwielbiam zupy, w-s-z-y-s-t-k-i-e (no, nie bardzo pasuje mi pieczarkowa, ale może jeszcze nie spróbowałam takiej, która by mi odpowiadała?). A botwinka i barszcz ukraiński są u mnie bardzo wysoko na liście ulubionych zup (i dań w ogóle).

wtorek, 20 maja 2014

Pasztet z cieciorką i kaszą jaglaną.

Chodził mi po głowie taki dobry, warzywny pasztet. Pachnący majerankiem i suszoną kolendrą.
Znalazłam wiele podobnych do siebie przepisów na pasztety z kaszą i warzywami strączkowymi. W niektórych pojawiały się nerkowce czy inne orzechy. Najbardziej przypadł mi do gustu ten z Jadłonomii i ten od Wegan Nerd. Oczywiście musiałam trochę pokombinować po swojemu, żeby było taniej i szybciej.



Generalnie najważniejszą motywacją do pieczenia mojego pasztetu było wykorzystanie warzyw z wywaru na zupę. Dorzuciłam do nich kaszę, cieciorkę, przyprawy. Ostatecznie mojego dzieła raczej nie można kroić nożem w zwarte plastry. Zdecydowanie lepiej sprawdza się rozsmarowany na kanapce. Być może jutro, po nocy spędzonej w lodówce, będzie bardziej spoisty. Ale już i tak połowa zniknęła- tak bardzo mi smakuje. Prawdę mówiąc, nie mogłam się oderwać od masy przed włożeniem do piekarnika!

piątek, 16 maja 2014

Guacamole (czyli złamany przepis).



Złamałam przepisy kuchni meksykańskiej. Co tam robi szczypiorek, co tam robi pomidor, co to w ogóle za cytryna? Gdzie kolendra?  Gdzie limonka? Próżno ich szukać w mojej prymitywnej wersji tej pasty. Za kolendrą nie przepadam, cytryny łatwiej dostać w sklepie, niż limonki. Pomidory mogłabym wcisnąć wszędzie, do każdej potrawy. I stąd takie oszukane guacamole, które chyba nigdy mi się nie znudzi. Pyszne!

środa, 14 maja 2014

Pizza (idealna).

Wiele razy wdawałam się w dyskusje, czy powinna być na grubym, czy na cienkim cieście, mieć brzegi czy nie, czy ser powinien się ciągnąć na kilometr czy stanowić tylko cienką przypieczoną warstewkę. Czy lepsza jest domowa, czy na telefon w środku nocy, czy może w sieciowej restauracji.
I ile osób, tyle poglądów. Dla mnie wzór pizzy to ta robiona przez Włochów, kupowana na porcje na ulicy w Neapolu. Najlepiej la pizza Margherita, con pomodoro, basilico ed olio, nazwana na cześć Małgorzaty Sabaudzkiej, matki Wiktora Emanuela III. Ale przecież pizza, jaką znamy najlepiej, to danie kuchni amerykańskiej, kojarzone z niezdrowym fast-foodem. Tonąca w serze i sosie, podbiła serca wielu, a tak bardzo odbiega od oryginału.




Dlaczego moja pizza miałaby być idealna? 

poniedziałek, 12 maja 2014

Kasza z warzywami, czyli słów kilka o konflikcie jedzenie vs. studia.


Nadchodzący egzamin z mikrobiologii i brak czasu na gotowanie idą niestety w parze (czas może by się znalazł, ale stan umysłu nie sprzyja).
Nie lubię jedzenia ze słoika. Nie przyjmuję argumentów, że to szybkie, że to tanie. Moim zdaniem dania, które wystarczy odgrzać i gotowe, sprawdzają się tylko na wyjazdach. Fakt, na jachtach albo na polu namiotowym można nie mieć warunków, żeby kroić warzywa i przyrządzać posiłek. Ale gdy dysponuję kuchenką, lodówką i blatem, na którym mogę przygotować wszystkie składniki- wolę obiad robić sama. Nawet tak banalny, jak kasza z warzywami. Smak domowego jedzenia może wynagrodzić te dodatkowe 5 minut spędzone w kuchni. Uwielbiam siedzieć godzinami w garach, ale nie zawsze pozwala mi na to mój plan dnia (wiadomo).

Podoba mi się, że kaszę z warzywami mogę ugotować prawie zawsze, bez względu na to, czy pamiętałam o zakupach, czy nie. Gdy leje i ani mi się śni wychodzić z domu. Wychodzi na to, że jem ją bardzo, baardzo często. Ale sposobów na jej przygotowanie i kombinacji składników jest milon, więc nigdy się nie znudzi. Wszystkie niezbędne składowe tego dania można trzymać w szafce albo zamrażarce, na zapas. (no, oprócz marchewek, ale one są u mnie prawie nieustannie).
A jest to ogromnie istotne, gdy nie ma się samochodu. Tu się kłania przykład deszczu: leje, wolę zostać pod kocem- mam co jeść. Większość moich czytelników jest pewnie na podobnym etapie życia, więc wiecie, o czym mówię.  A kto ma auto, niech mi wierzy na słowo.

Chętnie robię zakupy, zwłaszcza te "jedzeniowe", godziny potrafię zmarnować w sklepach wpatrując się w półki z oliwami, bakaliami, herbatami, przyprawami... Ale niestety, kiedy kupię rzeczy niezbędne, kilogram jabłek i litrową butelkę wody, nie jestem w stanie donieść do domu świeżych składników na kilka obiadów do przodu. Stąd myśl przewodnia mojego dzisiejszego wpisu: warto mieć w domu produkty, które można skleić w szybki i smaczny obiad, bez zbędnego planowania, latania po supermarketach. Jestem spokojna, gdy w zamrażalniku są jakieś jarzyny, a w szafce duży wybór zbóż.
I dlatego w sytuacjach awaryjnych jem kaszę z warzywami. Bo jest bezproblemowa. Totalna prostota i minimalny wkład pracy.




Przygotowanie nie wymaga chyba komentarza. Ja lubię, gdy warzywa są al dente, więc podsmażam je tylko kilka minut. Cieciorkę wrzucam na sam koniec.
Przy okazji podrzucam Wam teraz pomysł, jak wykorzystać pół puszki cieciorki, które zostanie Wam po makaronie z cukinią i suszonymi pomidorami :)
Smacznego!

niedziela, 11 maja 2014

Jajka w koszulkach.


Luksus czy prostota? Kto tak jak ja myśli, że jajka w koszulkach są czymś wyjątkowym? Zawsze uważałam, że ten sposób przygotowania jajek wykracza poza moje umiejętności kulinarne. Że to trik szefów kuchni w pięciogwiazdkowych hotelach. Że właściwie marzę o tym, żeby spróbować tego przepięknego dania, ale przecież sama nie dam rady go tak przyrządzić.

Ba, raz próbowałam, kilka lat temu. Wyszła jajeczna pajęczyna. A wszystko przez mój upór: "nie, nie dodam octu, nie lubię octu, ocet mógłby w ogóle nie istnieć." Nadal nie przepadam za smakiem octu, ale zdradzę Wam sekret: jego dodatek gwarantuje, że jajka wyjdą perfekcyjne, a smak jest zupełnie niewyczuwalny.






Natomiast smak jajka... hm, chyba w żadnej innej metodzie gotowania nie jest tak dobry! Uwielbiam żółtko na miękko, na toście. Gdzieś (chyba z ust Nigelli Lawson) padły kiedyś słowa, że to płynne złoto. Zachęcam Was, żeby wybierać jajka z wolnego wybiegu; jeśli nie zwracacie uwagi na to, jakie jajka trafiają do Waszych lodówek, to zaufajcie mi, że "zerówki" i "jedynki" mają zdecydowanie najpiękniejszy kolor, smak i najwięcej wartości odżywczych. Jeśli tym postem zachęcę Was do wybierania jajek od szczęśliwych kur, to i ja będę przeogromnie szczęśliwa!

piątek, 9 maja 2014

Makaron pełnoziarnisty z cukinią, cieciorką i suszonymi pomidorami


Pachnący i lekki obiad. Znowu trochę w stylu włoskim. Wegański.
Kiedyś takie danie by nie przeszło- ja byłam wielkim przeciwnikiem suszonych pomidorów, Sowa uznawał cukinię za niezjadliwą gąbkę. Wygląda na to, że do niektórych smaków trzeba dojrzeć, albo wypróbować w takim daniu, żeby wydobyć z nich wszystko, co dobre.




Ten obiad to jeden z najszybszych na świecie. Powstaje w kilkanaście minut, właściwie czas przygotowania uzależniony jest od tego, jak długo gotuje się makaron (wybrałam pełnoziarniste świderki ze znanego dyskontu z nakrapianym chrząszczem, po 12 minutach są idealne).

środa, 7 maja 2014

Pasta z nasion słonecznika.

Uwielbiam wszelkiego rodzaju pasty do chleba- słodkie i słone. Kupne są albo relatywnie drogie,albo mają kiepski skład, albo mi nie smakują. Jedzenie kanapek z serem jest w porządku i nigdy mi się nie znudzi, ale założenie bloga w moim przypadku zwiastowało urozmaicenie jadłospisu. 





Pokusiłam się o wypróbowanie przepisu na pastę z nasion słonecznika. Trochę zmniejszyłam ilość nasion, bo miałam pewne obawy, że moje dzieło nie będzie mi smakować (w komentarzach widziałam parę opinii, że wychodzi mdła i niejadalna). No i zrezygnowałam z pietruszki na rzecz suszonych ziół. Pasta wyszła super! Z racji dodatku czosnku i cytryny w smaku przypominała trochę guacamole. Będę do niej wracać bardzo często. Zwłaszcza, że po spróbowaniu takiej podstawowej, mam milion pomysłów na różne wariacje na jej temat. Z pewnością pojawi się też na słodko. Tę pastę uznałam za inaugurację mojego wielkiego kombinowania z nasionami, które po namoczeniu i zmiksowaniu mogą zamienić się w wiele różnych, ciekawych (wegańskich) przysmaków :)

Zdjęcia są kiepskie. Fotografowanie jedzenia nie idzie mi jeszcze tak, jak bym chciała. Ale co tam, nie będę się nadmiernie tłumaczyć! Mam tylko nadzieję, że z każdym miesiącem będzie coraz lepiej.








Składniki:
1 szklanka nasion słonecznika
1 łyżka oleju (dałam ten z zalewy od suszonych pomidorów)
1 ząbek czosnku
sok z połowy cytryny
2 łyżeczki ziół prowansalskich (lub np. suszonej bazylii i tymianku)
sól i pieprz

Przygotowanie:
Wieczorem nasiona słonecznika wsypać do miseczki i zalać zimną wodą, moczyć przez noc (ja trzymałam je w lodówce). Rano odsączyć nasiona na sitku i dokładnie przepłukać.


Wrzucić do miseczki, dodać obrany ząbek czosnku. (jeśli mamy pod ręką świeże zioła albo szczypiorek, to też jak najbardziej można je dodać- następnym razem tak zrobię).
Zmiksować przy użyciu blendera, dodać sok z połowy cytryny i przyprawy. Wymieszać.

Pasta smakuje pysznie od razu, ale zauważyłam, że po kilku godzinach stała się jeszcze lepsza. Czyli można jeść, a można też poczekać, aż się trochę "przegryzie" :)
Smacznego!






wtorek, 6 maja 2014

Placuszki z serkiem ricotta.


Przyszła pora na mój ulubiony posiłek w ciągu dnia.
Placuszki z ricottą, pycha na śniadanie. Powstały z braku chleba w domu i z potrzeby zużycia reszty ricotty. My jedliśmy je z mascarpone i dżemem mojej Babci, ale pyszne byłyby na przykład z masłem orzechowym albo z owocami (jak tylko pojawią się polskie truskawki na Rynku Jeżyckim, z pewnością znowu pojawią się na blogu jakieś placuszki- może następnym razem owsiane).




poniedziałek, 5 maja 2014

Wegańskie brownie z awokado.


Chciałam upiec coś, co mogłabym zawieźć przyjaciołom do Trójmiasta. Coś na tyle prostego, by nie biegać w deszczu po sklepach w poszukiwaniu wymyślnych składników i aby przetrwało prawie cztery godziny podróży w pociągu.
Wybór padł na brownie z awokado; spodobała mi się możliwość przekonania się, czy owoc smaczliwki nadaje się do zjedzenia w wersji na słodko. (a chodzi mi po głowie od kilku tygodni np. wegańska nutella z awokado właśnie).



I stała się rzecz niesłychana. Spróbowałam kawałek ciasta tuż po wyjęciu z piekarnika. Mimo faktu, że Sowa ocenił je bardzo pozytywnie, ja ogłosiłam, że do niczego się nie nadaje. Wydawało mi się gumowate, suche i gorzkie. Tak bardzo się myliłam! Następnego dnia rano, gdy przed podróżą dałam mu jeszcze jedną szansę, kompletnie zmieniłam zdanie. Pyszne, mokre, ciągnące się, intensywnie czekoladowe brownie. Uzależniające.
Wydaje mi się, że znajomym także zasmakowało. Mimo tego, że wypiek miał być dla nich prezentem i oznaką wdzięczności za zaproszenie, ja egoistycznie zjadłam prawie wszystkie kawałki.

piątek, 2 maja 2014

Pieczone Szparagi.


Nie bez powodu "Pieczone Szparagi" napisałam w ten sposób.
Co roku na przełomie kwietnia i maja kupowałam szparagi, gotowałam i jedząc myślałam "rany, o co tyle hałasu, dobre, ale szału nie ma". Po co gromadzić specjalne, wysokie garnki, albo bawić się w odcinanie główek i gotować specjalnie, żeby łodyga zmiękła, a główka pozostała jędrna. Szparagi jadłam tylko z potrzeby wpisania ich w tę sezonowość, że skoro są, to trzeba zrobić.
Aż do wczoraj, gdy postanowiłam szparagi upiec.
Od teraz pewnie inaczej ich nie przyrządzę i mam wrażenie, że z utęsknieniem będę czekać kolejny rok na ich ponowne pojawienie się.
Wybrałam zielone szparagi, bo bardziej mi smakują i nie trzeba ich obierać.
Wyszły świetne.



Pieczone Szparagi

Składniki:
  • pęczek szparagów
  • oliwa z oliwek
  • sól, pieprz, tymianek
Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzać do 200 stopni.
Szparagi dokładnie umyć (radzę bardzo się do tego przyłożyć, bo w główkach lubi czaić się mnóstwo piasku; ja włożyłam je na chwilę główki do naczynia z wodą i dokładnie płukałam), następnie odłamać końce łodygi u dołu (szparag złamie się w miejscu, gdzie zaczyna być twardy i łykowaty; ta część raczej nam się nie przyda).
Rozłożyć na blasze folię aluminiową i położyć na niej szparagi. Posypać solą, pieprzem i tymiankiem, podlać oliwą. Piec ok. 25 minut.
Smacznego!

czwartek, 1 maja 2014

Chleb pszenny z chrupiącą skórką, najprostszy





Dziś przypomniałam sobie, jak bardzo lubię piec chleb i czuć w domu jego zapach.

Moja przygoda z pieczeniem chleba była dość krótka i niezbyt udana- w ubiegłe wakacje zrobiłam żytni zakwas, upiekłam kilka świetnych, żytnich razowców z ziarnami. Później zaczął się rok akademicki i jakoś tak traciłam serce do wieczornego dokarmiania zakwasu, mieszania ciasta, kupowania dobrej mąki, doglądania ciasta w piekarniku. I odbiło się to na jakości pieczywa- coraz częściej wychodziły mi zakalcowate, popękane bochenki, które już ani nie cieszyły, ani nie smakowały.

Zrezygnowałam z regularnego wypieku chleba, co jakiś czas piekłam bułeczki drożdżowe, ale to nie było to samo.
Wczoraj spontanicznie uznałam, że czas na nowo rozpocząć przygodę z domowym chlebem. Drożdżowym, pszennym, zwyczajnym. Poszukałam przepisów i znalazłam ten. Wkład pracy minimalny, efekt rewelacyjny. Chleb wyszedł wilgotny, z chrupiącą skórką. W domu pojawił się znów piękny, chlebowy zapach, który daje mi poczucie bezpieczeństwa. Polecam każdemu, żeby spróbował chociaż raz upiec chleb, nie z gotowej, sklepowej mieszanki, tylko z dobrej jakości mąki, na zaczynie drożdżowym albo zakwasie. To uzależnia.
Prawdopodobnie wrócę też do pieczenia żytniego chleba. Ale drugie podejście będzie zdecydowanie bardziej profesjonalne- czas nabyć żeliwny garnek, bo moje razowce w silikonowej formie z kłosem wychodziły marnie. Piekły się bardzo nierównomiernie i pękały. Jak trochę zainwestuję w utensylia, to tak szybko się znów nie zniechęcę.
Ale ten pszenny chleb nie wymaga żadnego sprzętu, żadnych niezwykłych składników, ani nawet wkładu pracy, więc wymówki "nie upiekę, bo nie mam czasu" nie wchodzą w ogóle w grę.
Pierwszy raz (!) korzystałam z drożdży suchych- zawsze wydawało mi się, że to wynalazek niedostępny w Polsce; kilka tygodni temu zobaczyłam w sklepie, że właściwie jest ich ogromny wybór. Kupiłam, żeby były "na wszelki wypadek", nie rezygnując z pieczenia na drożdżach świeżych. Ale wczoraj właśnie przyszedł ten moment, kiedy się przydały!

Ciasto musi postać kilkanaście godzin, więc proponuję zrobić zaczyn wieczorem, a piec następnego dnia rano, lub na odwrót- zaczyn rano, pieczenie wieczorem.

Składniki:
  • 4 szklanki mąki pszennej (użyłam typ 650)
  • 350 ml letniej wody (ok. 1,5 szklanki)
  • 1,5 płaskiej łyżeczki soli
  • 10 g drożdży świeżych lub 3/4 łyżeczki drożdży suchych







Przygotowanie:

  • Mąkę przesiać do dużej miski, dodać resztę składników i wymieszać łyżką, aż się w miarę połączą (w przepisie p. Eliza mówi, że 30 sekund- ja miałabym wtedy jeszcze pełno niewymieszanej mąki, więc przekroczyłam ten czas, ale starałam się mieszać jak najkrócej i nie zagniatać ciasta rękoma)
  • Przykryć ściereczką i odstawić na 12-18 godzin do wyrastania.


  • Wyrośnięte ciasto wyjąć silikonową szpatułką z miski na stolnicę (mi wystarczyła deska do krojenia) i złożyć na pół, by uformować kulę.
  • Posypać ściereczkę mąką, umieścić ją w misce lub na dużym sitku i położyć na niej chleb.
  • Odstawić na około godzinę, żeby ciasto wyrosło w kształcie kuli.
  • W międzyczasie (proponuję po ok. pół godziny, czyli w połowie czasu potrzebnego do wyrośnięcia chleba) wyłożyć blachę piekarnikową papierem do pieczenia i nagrzać piekarnik (z blachą w środku) do temp. 230 stopni (góra-dół).
  • Wyrośnięte ciasto ostrożnie przenieść (najłatwiej w ściereczce) na gorącą blachę, na środkowy poziom. Należy umieścić również na dolnym piętrze piekarnika np. keksówkę z wodą- powstanie z niej para, która podobno odpowiedzialna jest za chrupkość skórki. Prawdę mówiąc nie wiem, jaki byłby chleb, gdybyśmy pominęli ten krok. Zawsze piekę z parą wodną, nie zastanawiając się, czy to niezbędne. Inna metoda, niewypróbowana przeze mnie, to wrzucenie na dół kilku kostek lodu.
  • Chleb piec najpierw kwadrans, następnie zmniejszyć temperaturę do 200 stopni i piec ok. pół godziny (ew. ciut krócej lub dłużej- będzie gotowy, gdy ładnie się zarumieni). 
Chleb po wyjęciu z piekarnika umieścić na kratce, żeby się wystudził. Można sprawdzić, czy na pewno jest gotowy, stukając od spodu- jeśli wyda z siebie głuchy odgłos, to znak, że się upiekł (nie wiem, jaki byłby odgłos, gdyby chleb był niedopieczony- tego niestety nigdzie nikt nie opisał, być może wcale nie byłoby odgłosu?).
Proponuję zignorować wszelkie zalecenia żywieniowców i zjeść pierwszą kromkę z grubą warstwą masła.
Smacznego!