strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą azjatyckie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą azjatyckie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 czerwca 2016

Tapioka z zieloną herbatą matcha.

Nigdy nie stworzyłam własnej bucket list, mogłabym natomiast spisać listę kilkudziesięciu potraw (albo paru milionów) których chciałabym spróbować w ciągu swojego życia. I nie zdziwiłabym się wcale, gdyby połowa pozycji wiązała się z koniecznością wycieczki do Japonii. 


Mniej więcej rok temu zaczęłam interesować się tym miejscem na Ziemi. Mam wrażenie, że wszystkie odpowiedniki tamtejszych potraw, które są dostępne w Polsce, to jedynie namiastka tego, co oferuje kuchnia japońska. Może i mamy kilka świetnych knajp z ramenem, przyzwoite sushi, dość dobre onigiri... ale odnoszę wrażenie, że zupełnie inaczej podchodzi się tam do jedzenia. Gotuje się z wielką dbałością o jakość używanych składników, o formę podania gotowych dań, nie bez znaczenia są także walory zdrowotne serwowanych potraw – w końcu to w Japonii jest najwięcej stulatków na świecie.
Jednym z moich wielkich marzeń jest doświadczenie ceremonii herbacianej i spróbowanie zielonej herbaty matcha (抹茶). Jest to bardzo drobny proszek z liści, który po zalaniu wodą o odpowiedniej temperaturze serwuje się w formie spienionego napoju. Jego jedna filiżanka ma podobno więcej przeciwutleniaczy niż dziesięć takich samych porcji zwyczajnej zielonej herbaty. Byłam na tyle niecierpliwa i ciekawa, że skusiłam się na zakup matcha w jednej z poznańskich herbaciarni. Niestety,  gotowy napar  nie miał wcale pięknego pistacjowego koloru, a w smaku przypominał po prostu mocną zieloną herbatę. Po zbadaniu sprawy okazało się, że kupiłam proszek kiepskiej jakości lub po prostu utleniony, czego można było się spodziewać po relatywnie niskiej cenie. Całe szczęście całkiem nieźle sprawdza się w deserach, stąd pomysł dodania go do puddingu z tapioki. Dzięki temu deser zyskał przyjemny, herbaciany smak i dość intrygujący kolor, a ja mam cichą nadzieję, że może mimo tego, że moja matcha jest już utleniona, to jednak zachowała chociaż odrobinę swoich wspaniałych właściwości. 

środa, 11 maja 2016

Pad thai dla laików.

Stęskniłam się. Tęsknota narastała od miesięcy, w międzyczasie zrobiłam kilka zdjęć moich ulubionych obiadów, żeby mieć w zanadrzu coś, co nadawałoby się do opublikowania. Ale nie była na tyle silna, żeby mnie wystarczająco zmotywować. Aż wreszcie dziś nadszedł dzień, kiedy dojrzałam do tego, żeby odgrzebać jakiś sprawdzony przepis i voilà! Jest pad thai. 
Jak zwykle, kiedy piszę o daniu pochodzącym z miejsca, którego nie miałam jeszcze okazji odwiedzić, zostawiam sobie wentyl bezpieczeństwa w postaci określenia "dla laików", bo staram się unikać wypowiadania na tematy, o których nie mam pojęcia. Pocieszam się, że nawet spędziwszy miesiące w obcym kraju, nie będziemy w stanie idealnie przyrządzić tamtejszych potraw; może przesadzam, ale zasada ta moim zdaniem wynika nie tylko z braku umiejętności, ale też z jakości dostępnych składników, albo po prostu z klimatu i atmosfery, których nie da się podrobić. Mimo to zdecydowanie prostsze zadanie stoi przed tymi, którzy będą odtwarzać zapamiętane w podróży smaki, a prawdziwym wyzwaniem jest poprawnie ugotować coś, co jadło się tylko w restauracji we własnym mieście.


W kwestii pad thaia- jak mówiłam, nie byłam nigdy w tamtych rejonach, a swoje wyobrażenia opieram na kilku wersjach próbowanych w lepszych i gorszych knajpach w Polsce. Zgłębiłam nieco temat i według doniesień osób, które odwiedziły Tajlandię, nawet tam każdy szef kuchni czy uliczny kucharz ma osobiste spojrzenie na to danie. Ale baza jest mniej-więcej wspólna i bardzo prosta. Na tych podstawach zbudowałam swój własny przepis na sos, bo w gruncie rzeczy to on stanowi sendo całej sprawy. Przez ostatnie miesiące byłam pełna obaw, że gdzieś zgubię karteczkę, na której wynotowałam idealne proporcje, dlatego też od dziś będę spokojniejsza, bo gdy dopadną mnie problemy z pamięcią, będę mogła zajrzeć na Kuchnię i Kwiaty i wszystko stanie się jasne.

środa, 29 lipca 2015

Zupa miso dla laików.

W całej tej prostocie zupy miso można się trochę pogubić. Miso confused! Już na starcie: wiele osób myśli (a przynajmniej ja na pewno kiedyś tak uważałam), że miso to zupa. Otóż nie: miso to pasta. Powstaje ze sfermentowanej soi i ma mocno słony, lekko drożdżowy, lekko orzechowy, w każdym razie: bardzo przyjemny (acz intensywny) smak. Samo zdrowie, bo zawiera dużo białka i witamin. No to mamy miso, a nie mamy jeszcze zupy. Żeby powstała, łączymy miso z dashi. A dashi to bulion. Zrobiony z kombu i/lub ryby bonito. A kombu to glony. O dziwo nie tak trudno dostępne w sklepach, jak mi się kiedyś wydawało.
 Mamy kombu, robimy dashi, łączymy z miso, wreszcie mamy miso-shiru, czyli zupę miso właśnie. A że bulion bez dodatków to nuda, dorzucamy makaron, tofu, warzywa, co tylko przyjdzie nam do głowy. 

środa, 11 czerwca 2014

Stir-fry z kalarepą.

Totalnie się nie znam na kuchni azjatyckiej. Aż wstyd, bo nie potrafię identyfikować większości charakterystycznych dla danego państwa potraw czy składników. Wpisuję się tym niestety w bardzo popularne i ograniczone pojmowanie orientu, gdzie kuchnia japońska to tylko sushi, a chińska- nudle i sajgonki. Chciałabym odbyć wiele podróży po Azji, które nauczyłyby mnie rozróżniać ramen od zupy pho, pak choi od kapusty pekińskiej, pierożki dim sum od wonton. Krążą gdzieś po mojej głowie te nazwy i próbowane kiedyś smaki (w europejskim wydaniu, w tanich knajpach eat-as-much-as-you-can w Londynie), ale to nie zmienia faktu, że jestem kompletnym laikiem. I jako laik, robiąc „chińskie”, mam wrażenie, że mieszam mały kawałek Azji z Europą i tworzę coś, do czego żadna kultura wschodu by się nie przyznała. Jak dla mnie najlepsze "chińskie" robi mój Tata, który często pół niedzieli spędza krojąc składniki w słupki, następnie partiami smaży wszystko w woku. Ten smak chrupiących warzyw i kiełków, nasiąkniętego lekko pikantnym sosem makaronu ryżowego albo fasolowego to moje ulubione skojarzenie z orientalnym jedzeniem.


Lubię mimo wszystko się oszukiwać, że gdzieś na ślepo, po omacku, trafiam w niektóre smaki i aromaty. I dlatego nie wstydzę się nazwać mojego wegańskiego stir-fry z kalarepą "azjatyckim", bez względu na to, jak ogromne to nadużycie. Spełnia główne trzy kryteria: jest szybkie, proste i pyszne, z chrupiącymi warzywami i sezamem. Wybrałam kalarepę, ponieważ teraz jest na nią najlepszy moment- jest lekko słodkawa i soczysta. Koniecznie kupcie taką z młodymi liśćmi- jak najbardziej są jadalne i bardzo smaczne.