strony

środa, 14 grudnia 2016

29 pomysłów na trafione upominki, czyli subiektywny przewodnik prezentowy.

Z roku na rok utwierdzam się w przekonaniu, że Święta byłyby lepsze bez prezentów. Smuci mnie widok tłumów szwędających się po galeriach handlowych już od listopada, przyspieszających tempa gdzieś w połowie grudnia, by wreszcie w amoku biegać między półkami, kupując ostatnie prezenty tuż przed Wigilią. Myślę, że gubi się w tym radość obdarowywania innych, a i osoba, dla której wybierany na prędce upominek ostatecznie trafia, najczęściej wdzięczna jest jedynie za gest i intencje, a z samego przedmiotu nie jest ani trochę zadowolona.
Gdy widzę w Internecie przewodniki prezentowe, w których królują perfumy, biżuteria i skarpetki, myślę sobie: jaka jest szansa, że takie upominki będą trafione? Jeśli wiemy, że owszem, w liście do św. Mikołaja znalazły się Chanel No. 5, to faktycznie, nie ma się czym martwić. Ale jeśli kierujemy się jedynie naszą intuicją, możemy niestety narazić się na pomyłkę.



sobota, 15 października 2016

Koc, herbata i książka – inspiracje na jesień.

Pewnie nie tylko mnie dopadła już jesienno – zimowa atmosfera, jednak w moim przypadku jest ona zdecydowanie optymistyczna i radosna. Przyznam, że można tu już mówić o totalnym fiole – tydzień temu pierwszy raz puszczone zostało "Last Christmas". Ja już żyję tym, że niedługo spędzę pierwsze Święta we własnych kątach!
Jeszcze nie ubieram choinki, ale pewnie z początkiem grudnia zacznę wyciągać ozdoby, pleść wieńce z rozmarynu i wieszać skarpety. Póki co stawiam na jesienne klimaty, czyli świeczki, lampki (u mnie są całoroczne, ale teraz jakoś chętniej je włączam), kubki ciepłej herbaty i książki pod kocykiem. W zasadzie nic oprócz herbat nie kupuję, ale przeczesałam dwa znane wnętrzarskie sklepy, które chętnie odwiedzam i powybierałam przedmioty, które pasują do tego, co się dzieje w mojej jesiennej głowie.

W urządzaniu mieszkania nie mogę zdecydować się na jeden, konkretny styl. Podziwiam osoby, które mają bardzo spójne wnętrza, u mnie jest to raczej miks wszystkiego, co mi się podoba, często stawiam obok siebie przedmioty z zupełnie innej parafii, jednak prawdopodobnie dzięki temu powstaje coś mojego. Pogrupowałam jesienne inspiracje w miarę tematycznie, ale w moim domu przemycam każdy z tych klimatów, wszystkiego po trochu.

Elegancja, złoto + ciemna zieleń
Źródła: 1 / 2 / 3 / 4 / 5 / 6 / 7 

Ojoj, jak mi się ten ciemnozielony ostatnio podoba! Kojarzy mi się z lasem, jednocześnie jest bardzo elegancki. Pasuje idealnie do złotego, bo przywodzi na myśl świąteczne dekoracje; Wy też widzicie już te świerkowe gałązki ze złotymi ozdobami? W podobnym klimacie upatrzyłam stary serwis kawowy w babcinym kredensie. Chodzież, lata 70-te. Podobnie sprawy mają się z dzbankiem (nr 5) – już wyobrażam sobie, jak pięknie wyglądać w nim będzie kompot z suszu! Jednak zamiast lecieć do sklepu, pobuszuję w starych rodzinnych szafkach i postaram się znaleźć coś w tym stylu.

Natura, korek
Źródła: 1 / 2 / 3 / 4 / 5 / 6 / 7 / 8

Naturalne klimaty można znaleźć w wielu miejscach w moim domu; dużo tu korka, drewna, roślin. Świeczki w brązowych słojach kupuję (tanio!) w TK Maxx. Pod numerem trzecim widzicie jedną z moich ulubionych kaw: Brazylia Fazenda Rainha wypalana w bydgoskiej/norweskiej palarni Audun Coffee. Przekonajcie się sami, że smakuje jak masło orzechowe! Pod piątką umieściłam książkę, którą właśnie zaczęłam czytać. Po pierwszych kilku rozdziałach mogę stanowczo ją polecić, jest fascynująca!

Turkus + pomarańcz, folkowe wzory

Źródła: 1 / 2 / 3 / 4 / 5 / 6 / 7 / 8

Turkus to ostatnio chyba mój ulubiony kolor, przynajmniej we wnętrzach. W połączeniu z pomarańczem staje się przytulny i jesienny. Z powyższego zestawu kupiłam jedynie serwetki (i książkę, o niej zaraz), ale podobnych klimatów jest u mnie sporo. "Zacznij kochać dizajn" Beaty Bochińskiej będzie dla mnie przewodnikiem po ładnych starociach. Uwielbiam tego typu rzeczy (jak wspomniany wcześniej serwis z Chodzieży), dlatego chciałabym mieć wiedzę, co jest faktycznie cenne z punktu widzenia kolekcjonera. 

To tyle inspiracji na ten moment. Zdecydowałam się na tę formę wpisu, bo lubię takie zestawienia u innych blogerów i blogerek. Dlaczego więc nie miałabym zastosować jej u siebie? Mam nadzieję, że podoba Wam się równie mocno! Czekam na Wasze wrażenia, jeśli będzie pozytywny odzew, to obiecuję robić takie wpisy częściej!
Trzymajcie się ciepło!

niedziela, 9 października 2016

Zrób sobie obiad. Soba z jajkiem i warzywami.

Studenckie czasy były dla mnie okresem kreatywności w dziedzinie piątkowych obiadów. Przed podróżą do domu rodzinnego na weekend należało opróżnić lodówkę, więc przygotowany naprędce posiłek zwykle stanowił połączenie zalegających w niej warzyw z kaszą lub makaronem. I właśnie tak się dawno temu stało, że z pora, marchewki i jajek musiałam na szybko wymyślić dobry obiad, który mogłabym pochłonąć przed wyjazdem. Tak powstał ten przepis, szybki i prosty, przydatny zawsze, gdy się spieszę i nie chcę przesadnie kombinować. Wracam do niego regularnie, bo uzależnia.


dla jednej osoby
  • 1 duża marchewka
  • 1 mały por, głównie biała część
  • 1 pęczek makaronu soba
  • 1 jajko
  • 1 ząbek czosnku
  • kawałek świeżego imbiru
  • mielone nasiona kolendry
  • pieprz, sól, sos sojowy
  • sezam do posypania
  • olej do smażenia


  • Makaron przygotować zgodnie z przepisem na opakowaniu.
  • Marchewkę obrać i pokroić w słupki, pora w drobne plastry lub kostkę, imbir i czosnek poszatkować lub zetrzeć.
  • Ugotować jajko na miękko.
  • Rozgrzać olej na patelni, wrzucić imbir i czosnek, dodać warzywa i dusić przez chwilę. Dodać pozostałe przyprawy, odsączony makaron i obrane jajko. Podawać posypane sezamem. Smacznego!

czwartek, 29 września 2016

"Chcieć mniej" Katarzyny Kędzierskiej, czyli jak zrobić pierwszy krok w stronę minimalizmu.

Nie potrzebowałam poradnika o tym, jak uporządkować szuflady, jak ograniczyć wydatki na ubrania i jak pozbyć się zbędnych kosmetyków z łazienki. Jako nastolatka zachwycałam się programem "Perfect Housewife". Po lekturze bestsellerowej "Magii sprzątania" Marie Kondo zrozumiałam, że nie da się uporządkować przestrzeni wokół siebie bez pozbycia się zbędnych przedmiotów. Od paru lat coraz bliższa jest mi filozofia minimalizmu, przezwyciężyłam zbieractwo i stałam się o wiele mniej sentymentalna. Przed przeprowadzką pozbyłam się kilku kolekcji śmieci: opakowań po herbacie, biletów z europejskich miast i wielu innych, do których wstyd się nawet przyznawać. Dałam sobie przyzwolenie na zatrzymanie pocztówek, wybierając jednak tylko te, które faktycznie mi się podobały i sprawiały mi radość.

Byłam przekonana, że o tym wszystkim będzie książka Katarzyny Kędzierskiej, autorki Simplcite – bloga, którego kojarzyłam z nazwy, ale nie śledziłam. O książce dowiedziałam się ze zdjęć na Instagramie i, zaintrygowana, zaczęłam badać sprawę. Mimo przeświadczenia, że nic nowego z tej lektury nie wyniosę, nie mogłam wygrać z ciekawością (i słabością do tego typu poradników), postanowiłam zatem  przeczytać "Chcieć mniej. Minimalizm w praktyce". I bardziej odpowiednim słowem byłoby pewnie: "pochłonąć", ze względu na lekkie pióro autorki, świetną konstrukcję książki no i treść, która, przyznaję szczerze, nieco odbiegała od moich wstępnych założeń.

poniedziałek, 19 września 2016

Kawa i Kwiaty #5: Cascara, czyli kawowa herbata owocowa.

Jeśli komuś nie smakuje kawa, być może woli herbatę, a gdy nie jest amatorem herbaty, prawdopodobnie wybiera herbatkę owocową. Wyobraźmy sobie teraz napój, który można podciągnąć pod wszystkie te kategorie – napar z owoców kawowca. To właśnie cascara, dość jeszcze nieznana i niedoceniana przez kawoszy i herbaciarzy, chociaż w wielu kawiarniach już od dawna dostępna.


Czym jest cascara? 

Cascara to w pewnym sensie produkt uboczny po produkcji kawy: z owoców wydobywa się cenne ziarna, a pozostały miąższ suszy. Susz zalewa się wrzątkiem i gotowe! Jakiego smaku możemy się spodziewać po zaparzeniu cascary? Dla mnie plasuje się on pomiędzy wigilijnym kompotem z suszu a herbatką z czerwonych owoców. Jest słodki, odrobinę kwasowy, lekko kawowy. Trochę jak malinowa herbata z miodem, trochę jak daktyle. Na pewno bardzo, bardzo ciekawy!
Co do zawartości kofeiny w filiżance cascary zdania są podzielone, ja znalazłam informację, że nie odbiega wiele od espresso – oznacza to, że delikatnie pobudza, jednak w mniejszym stopniu, niż kawa parzona metodami przelewowymi.
Cascara wymaga mniej precyzji podczas parzenia w porównaniu do kawy, jest też tańsza, co może być kolejnym argumentem za spróbowaniem jej.

Jak parzyć cascarę?

Podobnie jak herbatę, najlepiej w naczyniu, które umożliwia oddzielenie fusów od naparu. Ja w tym celu używam frenchpressa, nada się też każdy zaparzacz z sitkiem. Przepisy i proporcje są różne, dlatego najlepiej kierować się tym podanym na opakowaniu – najprawdopodobniej będzie on dobrze dopasowany do zawartości :) Przeważnie jest to około 5 gramów cascary na 100 mililitrów wrzącej wody i 5-7 minut parzenia. Myślę, że jest tu duże pole do eksperymentów.
Latem można przygotowywać cascarę na zimno tak, jak cold brew.
Gotowy napar można urozmaicić, dodając do niego na przykład krojone cząstki cytrusów. Pycha!




sobota, 17 września 2016

Chwyt marketingowy, czyli wrześniowa tarta ze śliwkami na orkiszowym spodzie.

Przyszła mi do głowy taka myśl: skoro zdecydowałam się dalej rozwijać bloga, być może niezłym pomysłem byłaby próba dotarcia do szerszego grona odbiorców. Zgłębiłam zatem tematy sponsorowanych postów na Facebooku, promowania strony, budowania społeczności na Instagramie, tworzenia spójnego konta, planowania kampanii... i dowiedziałam się na przykład, że fakt posiadania dużej liczby fanów na Facebooku nie wpływa wprost proporcjonalnie na zasięg publikowanych treści, bo przecież liczy się zaangażowanie czytelników, grupa docelowa, algorytmy, według których pokazywane są posty ze stron... Bardzo to pogmatwane, te algorytmy, to dobieranie grupy docelowej, te kalkulacje, te plany kampanii, te zasięgi organiczne i to budowanie zaangażowanej społeczności.
Ostatecznie tak bardzo mnie to przygnębiło, tak bardzo odstraszyły mnie wszelkie poważnie brzmiące terminy, że postanowiłam z nowo zdobytą, obszerną wiedzą nie zrobić nic konkretnego. Nie podejmować żadnych radykalnych kroków. Bo co lepiej przyciągnie czytelników od ciekawych treści? Od dobrego jedzenia, którego perspektywa będzie widoczna na każdym wrzuconym przeze mnie zdjęciu? Niech zatem moją kampanią reklamową będzie ta wrześniowa tarta, która ma szansę podbić serca wielu. Polubią ją fani słodkości – bo pachnie śliwkami i cynamonem, amatorzy leniuchowania – bo jest prosta, zwolennicy zdrowego żywienia – bo jest na pełnoziarnistym, orkiszowym spodzie. Obszerna grupa docelowa, to może i zasięg będzie niezły, i zaangażowanie też nie najgorsze. Dajcie się zatem złapać na ten marketingowy chwyt i upieczcie ją prędko!


czwartek, 15 września 2016

Co powiesić na ścianie? Garść inspiracji.

Spełniłam swoje marzenie o białych ścianach w domu – wszystkie, co do jednej, mam właśnie w tym kolorze. Lubię minimalizm, dlatego nie chcę przesadzić z ilością obrazków, jednak bez nich jest jakoś zbyt pusto. Szukam więc takich plakatów, które będą pasować do prostego, jasnego wnętrza. Do tej pory tylko jedna rzecz trafiła na moją ścianę w salonie: kolekcja opakowań po kawie oprawioną w turkusową ramkę. Już zbieramy kolejne, żeby dwa obrazki mogły wisieć obok siebie :)
W internecie można znaleźć prace wspaniałych twórców i gdybym miała się zdecydować na wszystkie, które mi się podobają, zabrakłoby mi w domu ścian. Postanowiłam zatem podzielić się moimi inspiracjami z Wami.

środa, 14 września 2016

Kawa i Kwiaty #4: O młynkach.

Jeśli w poprzednich wpisach chociaż trochę przekonałam Was, że kawa zmielona tuż przed zaparzeniem smakuje o wiele lepiej, to być może zaczęliście zastanawiać się nad zakupem młynka. Przypomnę jeszcze raz najważniejszy powód, dla którego warto jest mieć młynek w domu: mielona kawa traci swój smak i aromat w błyskawicznym tempie. Jeśli wybieramy dobre ziarna i oczekujemy, że wydobędziemy z nich wszystko co najlepsze i najpyszniejsze, potrzebujemy odpowiedniego sprzętu, żeby je zmielić.
Spieszę zatem z pomocą i radą: w co warto zainwestować?

Pod uwagę bierzemy jedynie młynki żarnowe. Urządzenie z ostrzem, które w wielu domach funkcjonuje jako młynek do kawy, nadaje się świetnie do robienia cukru pudru, natomiast musicie pamiętać, że mielenie w nim kawy jest według mnie jeszcze gorszym pomysłem od kupowania już zmielonej. Wynika to z faktu, że ostrza tną ziarna z różną intensywnością i znaczna ich część zamieni się w drobny pył, który sprawi, że napój będzie gorzki i nieprzyjemny.

poniedziałek, 12 września 2016

Jak ugryźć topinambur.

Topinambury obok salsefii, pasternaku, skorzonery i innych osobliwych roślin jadalnych wracają do łask. Ot, taka moda na zapomniane warzywa. Przepisy na nie można znaleźć w eleganckich kulinarnych magazynach, ale też w starych, pożółkłych książkach kucharskich. Kilka tygodni temu stanęłam przed wielkim wyzwaniem przerobienia ogromnej ilości topinamburu z ciocinej działki i muszę przyznać, że efekt był bardzo zadowalający.



niedziela, 11 września 2016

Zmiany, zmiany.

Chciałam zrobić na blogu drobną reorganizację i nikomu się z niej nie tłumaczyć, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że ten nowy porządek potrzebuje swojego manifestu.

źródło obrazka

sobota, 10 września 2016

Kawa i Kwiaty #3: Zimna kawa na ostatnie ciepłe dni.

To doprawdy przedziwne, jak szybko minęło mi to lato. Nie zdążyłam upiec ciasta z morelami i lawendą tak, jak planowałam. Nie przygotowałam wpisu o kiszeniu ogórków. Przez ubiegłe dwa miesiące nie znalazłam wolnej chwili, żeby opublikować przygotowany dawno temu przepis na cold brew, czyli kawę "parzoną" na zimno. Na szczęście wrzesień daje mi szansę na nadrobienie zaległości, bo rozpieszcza wyjątkowo wysokimi temperaturami jak na tę porę roku. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko odgrzebać zdjęcia zrobione w czerwcu i zachęcić Was, abyście uczcili ostatnie ciepłe dni tego roku takim napojem.


Jak wspomniałam, cold brew to kawa, która "parzy" się, a w zasadzie maceruje w zimnej wodzie przez kilkanaście godzin. Z tego powodu napój ma bardzo dużo kofeiny – bo właśnie od czasu maceracji zależy zawartość kofeiny w kawie. Nie dajcie sobie zatem wmówić, że nic nie stawia na nogi bardziej od mocnego espresso. Kawa w ekspresie parzy się błyskawicznie, przez to zdecydowanie słabiej pobudza od napojów z innych metod parzenia. Cold brew daje wielkiego energetycznego kopa w upały, do tego smakuje zupełnie inaczej niż ta sama kawa parzona w ciepłej wodzie i schłodzona kostkami lodu. 


piątek, 9 września 2016

Powitalna kasza z warzywami, odsłona kolejna.

Kilka tygodni temu napisałam, że żegnam się z Poznaniem, ale jednocześnie nie spodziewałam się, że na dłuższą chwilę będzie to również pożegnanie z blogiem. Przyszła pora, by wrócić ze zdwojoną siłą, nowymi pomysłami, w zasadzie całkowicie nową koncepcją – wszystkiego możecie się po mnie spodziewać w najbliższym czasie. Dziś jednak postanowiłam przywitać się z Wami czymś, co bywało tu wiele razy – kaszą z warzywami. Bardzo wrześniową, bardzo szybką, bardzo moją. 

wtorek, 5 lipca 2016

Pożegnanie z Poznaniem.

Muszę to jakoś sobie poukładać, przepracować. Zakończył się fajny etap, pożegnałam się z Poznaniem. Miejscem, w którym spędziłam bardzo dobre pięć lat. Miastem, które znienawidziłam za wiecznie czerwone światła na przejściach dla pieszych, chaotyczny dworzec kolejowy i kiepskie, urywające się znienacka ścieżki rowerowe, a jednocześnie pokochałam za knajpy, za kawiarnie, za Jeżyce i za lody.

czwartek, 23 czerwca 2016

Curry z botwinki.

Musiałam zbadać tę sprawę. O co właściwie chodzi z tym curry? Jasne było, czym są tajskie pasty curry, każdy zna też mieszankę przypraw curry, ale co sprawia, że możemy tak nazwać indyjskie danie, któremu w języku polskim przydzieliłabym określenie "potrawka"? I jeszcze czy daal i curry to to samo, skoro jedno i drugie kojarzy mi się z jednogarnkowym, rozgrzewającym i sycącym obiadem?
Najbardziej dostępne informacje, czyli znalezione na Wikipedii, dotyczą curry indyjskiego. Z języka tamilskiego kari, கறி, oznacza "sos". Czyli warzywa w sosie przyprawione kolendrą, kuminem, kurkumą, imbirem i innymi korzennymi przyprawami, mają prawo nosić tę nazwę. 
Z kolei daal to potrawa ze strączków, zatem mój dzisiejszy przepis również wypada tak nazwać. Ostatecznie można też skorzystać z bardzo lubianego przeze mnie słowa "potrawka". Bez względu na terminologię, z całą pewnością będzie pysznie.

wtorek, 7 czerwca 2016

Tapioka z zieloną herbatą matcha.

Nigdy nie stworzyłam własnej bucket list, mogłabym natomiast spisać listę kilkudziesięciu potraw (albo paru milionów) których chciałabym spróbować w ciągu swojego życia. I nie zdziwiłabym się wcale, gdyby połowa pozycji wiązała się z koniecznością wycieczki do Japonii. 


Mniej więcej rok temu zaczęłam interesować się tym miejscem na Ziemi. Mam wrażenie, że wszystkie odpowiedniki tamtejszych potraw, które są dostępne w Polsce, to jedynie namiastka tego, co oferuje kuchnia japońska. Może i mamy kilka świetnych knajp z ramenem, przyzwoite sushi, dość dobre onigiri... ale odnoszę wrażenie, że zupełnie inaczej podchodzi się tam do jedzenia. Gotuje się z wielką dbałością o jakość używanych składników, o formę podania gotowych dań, nie bez znaczenia są także walory zdrowotne serwowanych potraw – w końcu to w Japonii jest najwięcej stulatków na świecie.
Jednym z moich wielkich marzeń jest doświadczenie ceremonii herbacianej i spróbowanie zielonej herbaty matcha (抹茶). Jest to bardzo drobny proszek z liści, który po zalaniu wodą o odpowiedniej temperaturze serwuje się w formie spienionego napoju. Jego jedna filiżanka ma podobno więcej przeciwutleniaczy niż dziesięć takich samych porcji zwyczajnej zielonej herbaty. Byłam na tyle niecierpliwa i ciekawa, że skusiłam się na zakup matcha w jednej z poznańskich herbaciarni. Niestety,  gotowy napar  nie miał wcale pięknego pistacjowego koloru, a w smaku przypominał po prostu mocną zieloną herbatę. Po zbadaniu sprawy okazało się, że kupiłam proszek kiepskiej jakości lub po prostu utleniony, czego można było się spodziewać po relatywnie niskiej cenie. Całe szczęście całkiem nieźle sprawdza się w deserach, stąd pomysł dodania go do puddingu z tapioki. Dzięki temu deser zyskał przyjemny, herbaciany smak i dość intrygujący kolor, a ja mam cichą nadzieję, że może mimo tego, że moja matcha jest już utleniona, to jednak zachowała chociaż odrobinę swoich wspaniałych właściwości. 

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Jaglany budyń czekoladowy na poprawę humoru.

Wczoraj był właśnie taki dzień, kiedy nic nie chciało mi poprawić nastroju. Pyszny obiad nie pomógł. Koreańska maseczka aloesowa na twarz tylko pogorszyła sprawę (z takim negatywnym nastawieniem zamiast czuć się jak w salonie odnowy biologicznej, miałam wrażenie, że trzymam mokrą ścierkę na twarzy). Jeszcze cztery (z dziecięciu!) egzaminy przede mną, więc piękna pogoda łamie mi serce, bo czuję, że każda minuta spaceru to zbrodnia przeciwko szybkiemu uporaniu się z ta wiedzą, zdecydowanie zbyt obszerną do przyswojenia. 
Trzeba było zatem wyciągnąć najcięższe działa. Budyń czekoladowy z malinami to najlepsze antidotum na parszywy humor. A jak do tego jest z kaszy jaglanej, to oprócz kojącego działania na nerwy, jest też całkiem zdrowy. Bez nabiału, bez glutenu, za to tak pyszny, że poziom endorfin rośnie błyskawicznie z każdą kolejną łyżeczką.


piątek, 27 maja 2016

Kawa i Kwiaty #2: Jakie ziarna wybrać?


Postanowiłam, że moje wpisy o kawie będę układać w podobnej chronologii do tej, w jakiej sama zaczęłam poznawać szczegóły na ten temat. Poprzednio pisałam o tym, jak zacząć doceniać dobrą kawę. Było o otwartości na nowe doświadczenia, o dobrych kawiarniach i o segmencie speciality. Dziś postanowiłam skupić się bardziej na kwestii samego surowca – gdzie znaleźć dobre ziarna i jakie wybrać?

Zacznijmy od praktycznych podstaw.




1. Arabica vs. robusta

Bardzo często słyszymy hasło: "100% arabica" więc intuicyjnie możemy uznać, że arabica jest lepsza. Jest to zgodne z prawdą; jak już w poprzednim wpisie wspominałam, kawa z segmentu speciality to tylko arabica. Robusta to gatunek o wiele bardziej wytrzymały, jednak zdecydowanie uboższy w smaku, którego dodatek do kawy sprawia, że napój staje się cierpki i kwaśny. Robustę można znaleźć także w drogich kawach, jest po prostu wypełniaczem, który zapewnia producentowi większy zysk, a nam dostarcza nieprzyjemnych doświadczeń.


czwartek, 26 maja 2016

Dowód na cykliczność czasu, czyli chłodnik litewski.

Od dobrych paru lat bardziej niż czas linearny odczuwam czas cykliczny. O początku danej pory roku nie decyduje kolejna kartka w kalendarzu, tylko wyczekiwane potrawy, którym towarzyszą powtarzające się wydarzenia. Jak są egzaminy, festiwale muzyczne- mamy urodzaj warzyw i owoców na straganach. Jak zupa dyniowa- początek szkoły, a na drzewach pojawiają się żółte liście. Nadejście zimy zwiastują świąteczne piosenki w supermarketach i powtarzające się pytanie: "co robimy w Sylwestra?". Natomiast późną wiosną przychodzi zawsze dzień, gdy gotuję pierwszy chłodnik. Do końca lata jest on moją zupą numer jeden i objadam się nim bez opamiętania, żeby łatwiej mi było wytrzymać kolejne, jesienne i zimowe miesiące.
Nie ma siły, żeby zjeść chłodnik poza sezonem. Tak jak kutię je się tylko podczas wieczerzy Wigilijnej (a szkoda, akurat do niej składniki są dostępne cały rok), tak właśnie chłodnik litewski przypisany jest do miesięcy od maja do sierpnia. Pojawia się na stole z pierwszymi szparagami, kolejne porcje przypadają na sezon truskawkowy i czereśniowy, aż wreszcie w towarzystwie śliwek robi się go ostatni raz. 


niedziela, 22 maja 2016

Obiad dla Popeye'a, czyli najszybszy makaron ze szpinakiem.

Co zrobić, gdy zadzwoni do nas Popeye i oznajmi, że za kwadrans przyjedzie na obiad? Zaserwować mu najszybszy makaron ze szpinakiem! Omijam szerokim łukiem wodniste i trawiaste sosy szpinakowe, ale ten to zupełnie inna sprawa. Ser pleśniowy, orzechy włoskie i gałka muszkatołowa wydobywają ze zdrowych, zielonych listków wszystko, co najlepsze. Popeye będzie zachwycony!

czwartek, 19 maja 2016

Kawa i Kwiaty #1: jak zacząć doceniać dobrą kawę.

Jestem bardzo ostrożna, gdy zaczynam poruszać tematy, na których się nie znam. Jednak w kwestii kawy zdobyłam już pewne doświadczenie. Chociaż nigdy nie byłam częścią profesjonalnej branży kawowej, mam wrażenie, że po wielu latach miłości do tego napoju mogę dzielić się opiniami i spostrzeżeniami, które komuś być może się przydadzą.
Wiedziałam, że będę kawoszem, zanim jeszcze zaczęłam na dobre pić kawę – zachwycała mnie kultura kawowa, cała ta magiczna atmosfera jak z filmu Jarmuscha, czy też na drugim biegunie – styropianowe kubki z sieciówek w rękach modnych dziewczyn jak Holy Golightly w Śniadaniu u Tiffany'ego. Moją wielką licealną ambicją było malowanie wzorków z mlecznej pianki a cichym marzeniem – otwarcie własnej kawiarni. Był też czas, gdy kawę zdradzałam z zieloną herbatą i w zasadzie w ogóle przestałam ją pić, do momentu, aż odkryłam, jak doceniać dobrą kawę. 


Od początku istnienia bloga planowałam pisanie o kawie i herbacie, dziś wreszcie przyszła chwila, kiedy postanowiłam, że powstanie tutaj cały cykl Kawa i Kwiaty, w którym będę mogła bez ograniczeń rozpisywać się o moim ukochanym napoju. Dobry początek to początek od podstaw: jak zacząć doceniać dobrą kawę, ale najpierw: właściwie po co? Jeśli ktoś ma wątpliwości, spieszę z odpowiedzią: każdy, kto uważa, że kawa powinna smakować jak kawa i być jedynie źródłem kofeiny, traci 99,9% tego, co napój ten ma do zaoferowania. Nie chcę nikogo nawracać i przekonywać na siłę do swoich racji. Jeśli lubisz to, co pijesz i nie masz zamiaru poznawać nowych smaków – najprawdopodobniej uznasz to wszystko za nic nie wnoszącą pisaninę i masz do tego pełne prawo. Ale z drugiej strony, warto mieć świadomość, że istnieje alternatywa. Zwłaszcza, że w przypadku kawy występuje pewne niesamowite zjawisko: o jakości kawy nie świadczy cena. W sklepach można znaleźć mnóstwo kiepskiej jakości ziaren droższych od tych z segmentu speciality, czyli najwyższej próby. Zamawiając kawę w kawiarniach płacimy z reguły porównywalną kwotę, ale są miejsca, gdzie dostaniemy napar, który jest przygotowany z wielką starannością i różnicę poczujemy od razu. Posiadając odrobinę wiedzy na ten temat możemy przynajmniej powiedzieć, że to, co pijemy, jest kwestią świadomego wyboru a nie przypadku.

środa, 18 maja 2016

Jedzenie zwyczajnej dziewczyny.

Ostatnio mam dużo ważnych spraw na głowie, dlatego też proporcjonalnie więcej czasu upływa mi na prokrastynacji. W moim przypadku istnieje zależność między wypełnianiem swoich obowiązków a lenistwem; równowaga musi być zachowana. Z tej przyczyny częściej przeglądam wszelkie instagramy i pinteresty, a takie czynności z reguły prowadzą do smutnego wniosku- jestem totalnie, do bólu zwyczajna. Wszystko, co mogłoby wydawać się wyjątkowe na mój temat, ktoś gdzieś już dawno odkrył, zrobił, doświadczył. Takich Małgoś jak ja są tysiące w Polsce i miliony na świecie. Napotykam całe mnóstwo zdjęć dziewcząt, które gotują, lubią spacery, lubią drzemki, lubią podróże, lubią książki, lubią kwiaty, oglądają filmy, ćwiczą jogę, urządzają sobie ładne wnętrza... i w zasadzie dochodzę do wniosku, że niestety, jestem jedną z wielu, która myśli, że jako jedyna na świecie wpadła na pomysł przyrządzenia sobie dobrego obiadu, zaparzenia kawy czy postawienia doniczki z aloesem na parapecie. 
Jest owszem, kilka nadzwyczajnych dziewczyn, które jedzą codziennie rzeczy tak wyjątkowe, że tysiące ludzi na instagramie z zapartym tchem czekają na kolejne zdjęcia ich talerzy, ale my, zwyczajne nudziary, gotujemy sobie w tym czasie kaszę z warzywami.
Nawet nie staram się zachować pozorów. To danie nie nadaje się na instagrama. Ale skoro jestem już pogodzona z myślą, że nie wygram ze swoją zwyczajnością, że nawet moda na bycie normalsem mnie już nie uratuje, po prostu jem tę kaszę, a jej prostota i pyszny smak są dla mnie wystarczającym pocieszeniem.


środa, 11 maja 2016

Pad thai dla laików.

Stęskniłam się. Tęsknota narastała od miesięcy, w międzyczasie zrobiłam kilka zdjęć moich ulubionych obiadów, żeby mieć w zanadrzu coś, co nadawałoby się do opublikowania. Ale nie była na tyle silna, żeby mnie wystarczająco zmotywować. Aż wreszcie dziś nadszedł dzień, kiedy dojrzałam do tego, żeby odgrzebać jakiś sprawdzony przepis i voilà! Jest pad thai. 
Jak zwykle, kiedy piszę o daniu pochodzącym z miejsca, którego nie miałam jeszcze okazji odwiedzić, zostawiam sobie wentyl bezpieczeństwa w postaci określenia "dla laików", bo staram się unikać wypowiadania na tematy, o których nie mam pojęcia. Pocieszam się, że nawet spędziwszy miesiące w obcym kraju, nie będziemy w stanie idealnie przyrządzić tamtejszych potraw; może przesadzam, ale zasada ta moim zdaniem wynika nie tylko z braku umiejętności, ale też z jakości dostępnych składników, albo po prostu z klimatu i atmosfery, których nie da się podrobić. Mimo to zdecydowanie prostsze zadanie stoi przed tymi, którzy będą odtwarzać zapamiętane w podróży smaki, a prawdziwym wyzwaniem jest poprawnie ugotować coś, co jadło się tylko w restauracji we własnym mieście.


W kwestii pad thaia- jak mówiłam, nie byłam nigdy w tamtych rejonach, a swoje wyobrażenia opieram na kilku wersjach próbowanych w lepszych i gorszych knajpach w Polsce. Zgłębiłam nieco temat i według doniesień osób, które odwiedziły Tajlandię, nawet tam każdy szef kuchni czy uliczny kucharz ma osobiste spojrzenie na to danie. Ale baza jest mniej-więcej wspólna i bardzo prosta. Na tych podstawach zbudowałam swój własny przepis na sos, bo w gruncie rzeczy to on stanowi sendo całej sprawy. Przez ostatnie miesiące byłam pełna obaw, że gdzieś zgubię karteczkę, na której wynotowałam idealne proporcje, dlatego też od dziś będę spokojniejsza, bo gdy dopadną mnie problemy z pamięcią, będę mogła zajrzeć na Kuchnię i Kwiaty i wszystko stanie się jasne.

piątek, 15 stycznia 2016

Brownie z czerwonej fasoli i bananów

Zważywszy na rosnącą popularność dietetycznych, wegańskich, sezonowych, lokalnych i bezglutenowych potraw, niedługo niczym dziwnym nie będzie brownie z jarmużu. A fasolowe desery to już zupełnie normalna sprawa. Wystarczy przelecieć 10 godzin samolotem i znajdziemy się w kraju, w którym strączek ten króluje jako składnik słodyczy.