Nigdy nie stworzyłam własnej bucket list, mogłabym natomiast spisać listę kilkudziesięciu potraw (albo paru milionów) których chciałabym spróbować w ciągu swojego życia. I nie zdziwiłabym się wcale, gdyby połowa pozycji wiązała się z koniecznością wycieczki do Japonii.
Mniej więcej rok temu zaczęłam interesować się tym miejscem na Ziemi. Mam wrażenie, że wszystkie odpowiedniki tamtejszych potraw, które są dostępne w Polsce, to jedynie namiastka tego, co oferuje kuchnia japońska. Może i mamy kilka świetnych knajp z ramenem, przyzwoite sushi, dość dobre onigiri... ale odnoszę wrażenie, że zupełnie inaczej podchodzi się tam do jedzenia. Gotuje się z wielką dbałością o jakość używanych składników, o formę podania gotowych dań, nie bez znaczenia są także walory zdrowotne serwowanych potraw – w końcu to w Japonii jest najwięcej stulatków na świecie.
Jednym z moich wielkich marzeń jest doświadczenie ceremonii herbacianej i spróbowanie zielonej herbaty matcha (抹茶). Jest to bardzo drobny proszek z liści, który po zalaniu wodą o odpowiedniej temperaturze serwuje się w formie spienionego napoju. Jego jedna filiżanka ma podobno więcej przeciwutleniaczy niż dziesięć takich samych porcji zwyczajnej zielonej herbaty. Byłam na tyle niecierpliwa i ciekawa, że skusiłam się na zakup matcha w jednej z poznańskich herbaciarni. Niestety, gotowy napar nie miał wcale pięknego pistacjowego koloru, a w smaku przypominał po prostu mocną zieloną herbatę. Po zbadaniu sprawy okazało się, że kupiłam proszek kiepskiej jakości lub po prostu utleniony, czego można było się spodziewać po relatywnie niskiej cenie. Całe szczęście całkiem nieźle sprawdza się w deserach, stąd pomysł dodania go do puddingu z tapioki. Dzięki temu deser zyskał przyjemny, herbaciany smak i dość intrygujący kolor, a ja mam cichą nadzieję, że może mimo tego, że moja matcha jest już utleniona, to jednak zachowała chociaż odrobinę swoich wspaniałych właściwości.